Tylko Fripp mógł wpaść na pomysł pełnoprawnego zatrudnienia w zespole faceta grającego na skrzypcach nie jako instrumencie tworzącym tło, lecz jednym z wiodących. I jeszcze tego perkusjonisty, nie bez kozery pozującego do zdjęcia w piłą w rękach…
[more]
*
1973? Należy do Pink Floyd i ich dzieła nad dziełami, opus magnum – The Dark Side of The Moon. 1973? Dla mnie
jeden z tych magicznych,
wspominałem bowiem o tym parokrotnie, że czas zastąpienia w moim domu pocztówek dźwiękowych magnetofonem szpulowym zbiegł się z zamianą dominujących gitar na syntezatory. A przecież tamten rok dla muzyki progresywnej jest zdecydowanie najlepszy – poza wymienioną wyżej, ukazują się wtedy krążki: Genesis – Selling England By The Pound, Yes – Tales From Topographic Ocean i Emerson, Lake & Palmer – Brain Salad Surgery. Gdzieś bardzo blisko są Jethro Tull z A Passion Play, a nawet Electric Light Orchestra z On The Third Day, kolejne płyty wydają m.in. Manfred Mann’s Earth Band czy Gentle Giants. Jak dorzucić do tego jeszcze Houses of The Holy Led Zeppelin, Sabbath Bloody Sabbath Black Sabbath, The Who i ich Quadrophenię, Lou Reeda z Berlinem, Roxy Music z For Your Pleasure, McCartneya i Band On The Run, Eltona Johna z Goodbye Yellow Brick Road, Mike’a Oldfielda z Tubular Bells, Steely Dan z Countdown To Ecstasy oraz szalony Raw Power The Stooges – uświadamiamy sobie, że było to wyjątkowe dwanaście miesięcy, nie pierwsze i nie ostatnie, ale jedne z niewielu aż tak znaczących. Jednakże zarówno ten zestaw, jak i mój prywatny wybór najlepszych płyt wszech czasów byłby niepełny, gdyby zabrakło w nim Larks’ Tongues In Aspic kapeli dowodzonej przez Roberta Frippa, czyli King Crimson. Albumu, który – tak jak krążek Floydów – ukazuje się w marcu 73.
*
Jedna z niewielu płyt, które moi bracia mieli nagrane w całości – bo też
taśm magnetofonowych
mieli niewiele. Dziś aż trudno się nie dziwić, gdy rozebrać na części pierwsze operację nagrywania muzyki z audycji radiowych na dość podłym sprzęcie, w wersji monofonicznej. Lecz przecież tak było: wielu fanów miało dostęp do muzyki taki – albo żaden.
Więc znałem tę płytę, zaprezentowaną z pewnością w jednej z audycji Piotra Kaczkowskiego, od zawsze. W 1977 roku, gdy zawartość nielicznych taśm poddawałem wielokrotnej samodzielnej lekturze – zwariowałem i pokochałem. I nie odkochałem się nigdy, a gdy teraz słucham tych nagrań z jubileuszowego, wydanego w trzydzieści lat po analogowej premierze krążka kompaktowego, mój zachwyt nie jest ani trochę mniejszy. Ba! – raczej większy, ponieważ emocje wspiera jeszcze głowa, ponieważ teraz mam świadomość, jaki ogrom znakomitych płyt ukazał się do marca 1973, a jaki – choć już znacznie mniejszy – przez kolejne czterdzieści pięć lat. I jak ciągle znakomicie na tym tle wypada Larks’.
W 1972 roku, w zaledwie trzy lata po genialnym debiucie, Fripp montuje zupełnie nowy skład, można rzec – trzecią odsłonę KC. Przy mikrofonie, z gitarą basową przewieszoną przez ramię, staje John Wetton (pozyskany z Family), za bębnami zasiada Bill Bruford, do niedawna w Yes, ponadto formację zasilają skrzypek David Cross i Jamie Muir grający na przeróżnych instrumentach perkusyjnych, który niedługo po nagraniu płyty zamyka się w buddyjskim klasztorze. Zmiana dokonuje się także na posadzie autora tekstów: Richard Palmer-James (nb. pierwszy gitarzysta Supertramp) zastępuje Pete’a Sinfielda (który niebawem znajduje zatrudnienie w EL&P).
Bruford wspomina:
„To naprawdę było piekło
– bo nikt nie mógł się zdecydować, jaką muzykę mieliśmy grać”. Ostatecznie dochodzi do nagrania swoistej trylogii, którą uzupełniają Starless And Bible Black oraz Red, płyt – wreszcie? – spójnych stylistycznie, zaś fanom dających oddech w postaci głosu tego samego frontmana. Tyle tylko, że po kolejnych dwóch latach, w 1974, jest już pozamiatane: Fripp rozwiązuje zespół. I to w chwili, gdy ten wspina się na sam szczyt.
Spójnych stylistycznie? Dekadę później sporą karierę zrobiło określenie „odjazd”, na przykład w odniesieniu do niesamowitych nowych płyt. Pierwszy raz usłyszałem je z ust znajomego, który zachwycił się… Three of A Perfect Pair (1984), zupełnie innego zespołu o tej samej nazwie: King Crimson. Larks’ to piekielny odjazd – z jednej strony potężne riffy gitary znane już z 21st. Century Schizoid Man, liryczność, zwłaszcza olśniewającej miniatury Book of Saturday, w stylu I Talk To The Wind, symforockowa przestrzeń w stylu Epitaph czy tytułowych kompozycji z dwóch pierwszych albumów w Exiles, ale wszystko to zaprawione jest szalonymi improwizacjami z okolic muzyki współczesnej, tzw. konkretnej, albo jazzu. Tylko Fripp mógł wpaść na pomysł pełnoprawnego zatrudnienia w zespole Crossa, faceta grającego na skrzypcach (lub altówce), nie jako instrumencie tworzącym tło, lecz jednym z wiodących. I jeszcze ten perkusjonalista Muir, nie bez kozery pozujący do zdjęcia w piłą w rękach… Jednak ucho, przynajmniej moje, ogarnia to zdecydowanie lepiej niż dokonania Zappy. Amerykanin nie daje słuchaczowi większych szans, by zaczepić się o melodię czy harmonię, jego muzyka sprawia wrażenie, jakby była niemożliwa do odtworzenia na żywo bez pomocy partytury. Fripp tymczasem raz po raz daje wytchnienie, powracając do odwiecznego kanonu muzyki europejskiej. Jego i jego kolegów
odloty
w jakiś sposób przywodzą na myśl te o kilka lat wcześniejsze The Cream – Bruce’a, Claptona i Bakera. Jeśli jednak trio BBC robiło to na bazie bluesa, gitar i przystawek, u Frippa żadne granice już nie istnieją.
Cream przypominam tu nieprzypadkowo. Jeden z najpiękniejszych w moim odczuciu fragmentów muzyki rockowej, finał pierwszej części utworu tytułowego z Larks’ – te niespełna dwie minuty od jedenastej minuty i czterdziestej sekundy – całego wyjętego jakby z ówczesnych telewizyjnych teatrów sensacji („Kobry”) jest tak niesamowity także z tego powodu, że ani nie eksploatuje, ani nawet nie ogrywa fantastycznego konceptu z gitarą basową w roli głównej i wtóryjącym jej skrzypcom (lub altówce, nie potrafię rozstrzygnąć). Całkiem jak w Badge Claptona i Harrisona, gdzie powalające wejście gitary rozbrzmiewa tylko raz.
Dlatego tak cenię sobie robotę Roberta Frippa i różnych jego kolegów. Poszukiwacz ciągle żądny nowych wrażeń przez wiele lat gnał ciągle do przodu, ani myśląc okopać się w rozpoznanych rewirach – w tej strefie komfortu własnego, ale też – i może przede wszystkim – słuchaczy. Stąd tyle wcieleń – jego i jego formacji. Stąd bezustanne wymykanie się wszelkim szufladom:
progresja Frippa
zdaje się nie do opanowania, nie do ogarnięcia. Zupełnie inaczej niż ta floydowska, yesowa czy Genesis (oczywiście do 1976 roku). Może tylko Keitha Emersona da się jakoś z nim porównać, choć w tym przypadku mamy do czynienia z fascynacją klasyczną muzyką europejską i czerpaniem z jej formuły. Zaś z tych zasłuchanych, umiejętnie czerpiących z – między innymi – KC z tego okresu wymienić należy rodzime SBB.
Na zasadzie żartu jeszcze jedno spostrzeżenie. Mocny, pulsujący w refrenie gitarowy numer, jakim jest Easy Money, został umieszczony w tym samym miejscu na krążku analogowym – jako otwierający drugą stronę – co Money Pink Floyd. To oczywiście przypadek (przypominam, że obie płyty ukazały się w marcu 73), ale…
Dark Side of The Moon zgarnęła całą pulę: dziewięćset trzydzieści siedem tygodni obecności na liście „Bilboardu” to rekord już chyba nie do pobicia. Od lat uparcie uciekając od rankingów i innych zestawień wiem jednak, że gdybym miał spędzić resztę życia na bezludnej wyspie i mógł zabrać na nią tylko dziesięć płyt, i Dark Side, i Larks’ znalazłyby się wśród nich.
(King Crimson, Larks’ Tongues In Aspic, 1973)
[W NaTemat: 26 marca 2018]