– Oczywiście, nasz styl powoli powinien dojrzewać, z drugiej jednak strony chcemy sobie pozostawić otwarte drzwi, którymi moglibyśmy czmychnąć w inne rejony muzyczne – mówi lider zespołu Olek Kopka. – Od wpływów nie uciekniesz, ale zawsze możesz być ich beneficjentem.
[more]
*
W historii rocka zbiegły się w czasie dwa zjawiska: narodziny grunge’u i koncerty unplugged. Wśród wielu realizacji tego typu nagrań ważne miejsce zajmują albumy Nirvany (MTV Unplugged in New York, 1994) i Alice In Chains (Unplugged, 1996). Gdy w 1997 roku ukazał się debiutancki krążek Days of The New serwujący dawkę solidnego akustycznego grunge’u, skojarzenia zwłaszcza z kapelą Jerry’ego Cantrella były nieuchronne. Mózg całego przedsięwzięcia, Travis Meeks, miał wtedy zaledwie osiemnaście lat.
Mija kolejnych osiemnaście lat, jest lipiec roku 2015. Nakładem katowickiej oficyny Regio Records ukazuje się pierwszy pełnowymiarowy krążek God’s Favorite Drug. Ta swojsko brzmiąca nazwa określa kwartet, którego członkowie – Olek Kopka, Kuba Makowiecki, Maciek Nowak i Mariusz Jasiński – legitymują się górnośląskimi adresami zamieszkania, a siedzibą główną zespołu są
Łaziska Górne.
Dragi są najwyraźniej zaraźliwe, bo album dystrybuowany jest przez Universal, a w dużych sklepach muzycznych można go znaleźć na półkach z płytami… obcych wykonawców. I potraktujmy to jako komplement dla rezultatów kilku lat pracy młodych muzyków.
– Tak, wiemy, że krążek można znaleźć w dziale muzyki zagranicznej. Cieszymy się, bo trochę amerykańskiego splendoru spływa także na nas – śmieje się lider kapeli, Olek Kopka.
Czternaście numerów, ponad czterdzieści trzy minuty muzyki. Akustyczne granie nie jest łatwą sztuką, taka formuła musi czymś zrekompensować skromniejsze instrumentarium – na przykład dodatkiem w postaci wiolonczeli czy choćby tylko zaznaczonej gitary elektrycznej. Jednakże nie mamy do czynienia z ortodoksami – zespół zaczynał przecież jako skład elektryczny, w ten sposób zrealizował w 2009 roku EPkę Now!, a i teraz też nie pada ze strony muzyków żadna „akustyczna” deklaracja, odczytajmy raczej nową płytę jako podsumowanie pewnego etapu w jego historii. Pytany o to Kopka również daleki jest od jednoznacznego i upraszczającego zdefiniowania muzyki GFD jako grunge, post grunge czy akustyczny grunge – i ma rację.
Wpływy grania spod znaku wymienionych Alice In Chains i Days of The New stanowią duży procent zawartości albumu, mamy mocne uderzenia w struny pudeł w otwierającym płytę Stone Ritual, w bardzo przebojowym Burning Alive, Wait albo Where Is Your Place? –
duch Seattle
unosi się nad materiałem. Ale nie on jeden. Grunge przecież nie pojawił się znikąd, a panowie z GFD także wykazują się znajomością historii rocka. Może nie ma w ich muzyce – jeszcze? – wirtuozowskich inklinacji w stylu Jimmy’ego Page’a, ale echa Led Zeppelin słyszalne są choćby w pierwszym z kilku intermediów – On The Road I. A z kolei wspaniałe fragmenty Larks’ Tongues In Aspic King Crimson wyraźnie dają o sobie znać w zmiękczonym smykami Traveloque For Exiles. Wiolonczela ponadto przydaje smaku pięknym Fireflies i Resurrection Song (w tym drugim znów w stylu skrzypiec Eddiego Jobsona).
Olek Kopka wskazuje jeszcze jeden trop: chodzi o
folk
i, przede wszystkim, o przedwcześnie zmarłego Townesa Van Zandta. Rzeczywiście, utwory GFD czerpią tyleż z grunge’owo naznaczonego rokendrola, co z amerykańskiego folku – i w ten sposób sytuują się również niedaleko dokonań tego artysty (choćby w Nothin’). Jest to tym istotniejsza informacja, że dopiero co ujrzała światło dzienne Here, a już gotowy jest materiał na kolejną płytę.
– Będzie z prądem, choć znajdą się na niej instrumenty akustyczne: trąbka, saks, smyczki, fortepian. To taki ukłon w stronę rdzennego rocka i muzyki soul oraz twórczości The Afghan Whigs czy The Twilight Singers. Diametralnie inna muzyka, ale jaki jest cel, by nagrywać dwa razy to samo – uśmiecha się frontman zespołu. – Zimą wchodzimy do studia, bo płyta jest praktycznie skomponowana. Od akustycznych brzmień jednak nie uciekamy. Równolegle pracuję nad jeszcze jednym krążkiem, który będzie bardzo folkowy – taki amalgamat ścieżki dźwiękowej do Into the Wild, twórczości Townesa Van Zandta i Godspeed You! Black Emperor.
– Zespół działa
od 2007 roku,
to spory kawał czasu w muzyce, no i w Waszym życiu.
– Niezależnych twórców rynek nie rozpieszcza. Grasz koncerty, ludziom się podoba, a i tak do tego jeszcze dopłacasz – i to sporo. Ciężko utrzymać ten płomień w sobie. Szczególnie że zapaleńców wyławiających takie kapele jest niewielu. Ale poderwaliśmy się jeszcze raz, zrealizowaliśmy tę płytę częściowo w Maq Records (bębny), a resztę w moim domowym „studiu”. Nagrania masterował mój dobry kolega Jarek Toifl, który wie, jak sprawić, by rockowa muza zabrzmiała porządnie. Jarek wysłał ten materiał (czego nie byłem nawet świadom) szefom Regio, Marcinowi Kindli i Michałowi Kuczerze, którym bardzo się spodobał. I nagle okazało się, że mamy kontrakt.
– Jak sprzedaje się płyta?
– Jak na nasze możliwości marketingowe i siłę przebicia w mediach mainstreamowych – której de facto nie mamy – bardziej niż przyzwoicie. Cały czas liczymy na to, że zostaniemy dostrzeżeni, bo nie czujemy się gorsi od zespołów, które „są grane”. Zgadzasz się przecież ze mną, że taki Burning Alive to potencjalny przebój radiowy… przynajmniej w tych radiostacjach, które utrzymują, że są zainteresowane w pierwszej kolejności propagowaniem muzyki rockowej. A kilka ich przecież w naszym kraju jest.
– Jakie macie plany koncertowe?
– Ponieważ po premierze krążka niemal od razu przyszło lato, a wraz z nim wakacje, nie mieliśmy dotąd okazji zagrania intensywnej
trasy promującej
nasze wydawnictwo. Planujemy to zrobić jesienią. Najpierw będziemy chcieli przypomnieć się na Górnym Śląsku, by w dalszej kolejności stopniowo zwiększać „pole rażenia”. Nie wykluczamy także występu na jednej scenie przed bardziej znanymi zespołami, których muzykę cenimy. Z nadzieją spoglądamy też za zachodnią granicę. Oby się nam to udało.
– Stare powiedzenie mówi, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Parę lat niełatwych zmagań za Wami, roszad personalnych i zwrotów stylistycznych. Czy wiecie już, w którą stronę chcecie pójść, czy nie pora się dookreślić?
– Z jednej strony masz słuszność, że nasz styl powoli powinien dojrzewać, z drugiej jednak chcemy sobie pozostawić otwarte drzwi, którymi w razie czego moglibyśmy czmychnąć w inne rejony muzyczne. Wierzę natomiast, że sposób, w jaki podchodzimy do muzyki – czy jest to muzyka folkowa i akustyczna, czy ostrzejszy rock z soulowym pazurem – wywiera na nią na tyle silne piętno, że będzie można określić je mianem naszego unikatowego stylu. Nie chcemy też kosztem stylistycznej identyfikacji popaść w rutynę. To, co interesuje nas z – nazwijmy to – strategicznego punktu widzenia, to
sięganie do korzeni
amerykańskiej muzyki i transformowanie, ożywianie, chciałoby się wręcz powiedzieć, dekonstruowanie jej schematów. Oczywiście, bez inwencji własnej taki projekt skazany byłby na wtórność – i tym samym, z naszego punktu widzenia, na porażkę – ale mam wrażenie, że ta konwencja daje akurat duże pole do popisu i o wiele więcej swobody niż każda inna rockowa stylistyka. Sprawdziło się to przecież na Here i obiecuję, że sprawdzi się w jeszcze większym stopniu na kolejnej płycie.
Młodzi muzycy nie od dziś wbijają łopaty w różne miejsca rockowej gleby. Takiego grania w Polsce chyba jednak dotąd nie było, wydaje się więc, że wszystko przed panami z God’s Favorite Drug. Pomysłów najwyraźniej im nie brakuje, potrzebować więc będą trochę szczęścia, korzystnego splotu paru wydarzeń. Mają stylowego wokalistę, którego głos dodatkowo zyskuje, gdy dociska mocniej gardło, a to nie takie częste wśród Słowian. Mają warsztat, który może stać się jeszcze lepszy, mają świadomość – nie tylko muzyczną – pokorę oraz mądrość. I oby były one pomocą, a nie dodatkową trudnością.
– Od wpływów nie uciekniesz, ale zawsze możesz być ich beneficjentem – mówi Olek Kopka.
[W NaTemat: 26 lipca 2015]